W 2008, tak jak wielu mi podobnych, wzięłam kredyt we frankach. Całe szczęście "tylko" na samochód, a nie na mieszkanie, chociaż początkowo taki był plan. Powstrzymał mnie kryzys finansowy, który rozszalał się w 2008 roku. I całe szczęście! Mając dzisiaj kredyt na mieszkanie we franku chyba skończyłabym w pokoju bez klamek.
Jeszcze wiosną
2008 roku miałam zdolność kredytową pozwalającą mi kupić mieszkanie, we franku
oczywiście. Po wakacjach zdolność stopniała tak, że mogłam kupić co najwyżej komórkę
lokatorską. To i inne sploty okoliczności skłoniły mnie do decyzji o kupnie
samochodu.
Jak dzisiaj
pamiętam słowa pani z salonu samochodowego i mojego ówczesnego faceta, którzy
zgodnie przekonywali mnie że "kredyt we frankach bardziej się opłaca",
"ten kredyt jest tak wyliczony, żeby w każdym jego momencie wartość kapitału
była niższa niż wartość samochodu, tak by można było zawsze sprzedać samochód",
"nie ma różnicy czy w złotówce czy we franku, tylko we franku będzie
taniej bo coś tam".
Właśnie… "bo
coś tam". Kiedy brałam kredyt moja znajomość rynku finansów była znikoma,
żeby nie powiedzieć zerowa. Właściwie to ograniczała się do tego, że
wiedziałam, że coś takiego jak rynek finansowy istnieje. I są jakieś waluty, w
każdym kraju inna. I że za określoną ilość złotówek mogę sobie kupić ileś tych
obcych walut. Żyłam w błogim przekonaniu, że te kursy dla poszczególnych walut
są raczej stałe, różnice nie przekraczają 10-20 groszy. Szkoda, że "doradcy" którzy mnie otaczali mieli tak samo mgliste pojęcie o finansach jak ja.
Czwartkowa decyzja
szwajcarów pokazała, że w ciągu kilku godzin kurs może się zmienić nawet o 70
groszy (pomijam ten chwilowy skok na 5,19, bo jak mówią analitycy nie wiadomo
czy komukolwiek udało się zrealizować jakąś transakcje po takim kursie). Na
skutek tej decyzji moja rata wzrosła o mniej więcej 200 zł, a zadłużenie wobec
banku skoczyło o jakieś 3500 zł. W ciągu doby! Samochód, który stanowi
zabezpieczenie kredytu chyba nawet nie jest już wart połowy kapitału
pozostałego do spłaty. Więc nawet jego sprzedaż nie rozwiązałaby sytuacji.
Nikogo nie
obwiniam o to, że mam taki kredyt, przecież to ja podpisałam taką, a nie inną
umowę. Nie jest jednak fair to, że zdolność kredytowa w złotówkach wielu
pożyczkobiorcom nie wychodziła, a we franku i owszem. Nie jest również fair to,
że doradcy przedstawiali kredyty we frankach jako cudowne i bezpieczne, a te w
złotówce jako te złe i niedobre. Nie jest fair także to, że mój kredyt niby we
frankach jest na dobrą sprawę kredytem w złotówce – bank nie sprzedał mi
waluty, tylko opcje wirtualnej denominacji we franku, dzięki czemu sowice na
mnie zarobił, bo samochód to ja spłaciłam już dawno, teraz jestem jakoś w
połowie drugiego.
Nie oczekuję od
nikogo współczucia, nie żądam od kogoś mgliście nazywanego państwem, żeby ten
kredyt za mnie spłacił. I chociaż nóż mi się w kieszeni otwiera jak patrzę na to co się dzieje, a zęby mnie bolą od zgrzytania ze zgrozy, podjęłam decyzję i poniosę jej konsekwencję. Momentami
będzie ciężko, ale za swoje wybory trzeba płacić. Uważam jednak, że głośno
powinno się nazwać rzecz po imieniu - ja i setki tysięcy innych kredytobiorców
zostaliśmy przez bankowców perfidnie oszukani i nabici w nasze kredyty. Ryzyko
kursowe nie zostało nam przedstawione, a nawet jeśli któryś z doradców o tym
wspomniał przy podpisywaniu umowy, to przedstawił je jako błahostkę, coś nad
czymś w ogóle nie trzeba się pochylać. Kredytobiorcom odmawiano kredytu w
złotówkach, jednocześnie podsuwając symulację we franku. Dopełnieniem całości
niech będzie to, że w 2007 roku w tzw. starej Europie zakazano udzielania
kredytów w taki sposób. I za to właśnie banki powinny zostać ukarane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz